Jest to już czwarty rok mojego trzeźwienia. Gdy patrzę z perspektywy czasu i próbuję ogarnąć moją historię to wiem, że czas, kiedy trzeźwienie stało się moim sposobem na życie, to moja życiowa wygrana – innej tak ważnej nie ma. Wtedy tak prawdziwie w sercu poczułam, że trzeźwieję duchowo, fizycznie i psychicznie.
To czas, w którym dochodziłam i nadal dochodzę małymi kroczkami do wielu wartości, a dzięki trzeźwieniu mam w sobie tak wiele pogody ducha jak nigdy wcześniej. Mam w sobie też wiele akceptacji wobec tego, co przynosi los i wiele siły, a przede wszystkim spokój i bezpieczeństwo, które sobie potrafię dawać.
Najważniejsze jednak i najcenniejsze, co zyskałam dzięki trzeźwemu życiu jest to, że mam siebie. Mam siebie tak, jak nigdy w życiu nie miałam. Inaczej patrzę na świat, żyję po prostu normalnie, prawdziwie i w prawdzie. Odpowiadam za swoje czyny i biorę za nie odpowiedzialność. Daję sobie prawo do błędów, do smutku, radości i szczęścia. Chce mi się po prostu żyć i to żyć pięknie, bo autentycznie – to wszystko dzieje się właśnie dzięki temu, że zaczęłam się leczyć. Przestałam uciekać w chory sposób od życia i odważnie zaczęłam prostować chore drogi, którymi krążyłam wokół alkoholizmu. Ważne dla mnie jest to, że w pełni siebie akceptuję i coraz lepiej radzę sobie z emocjami, że mam nieprzerwany kontakt z sobą i pozwalam sobie je przyjmować i przepływać przeze mnie. Dla mnie to baza równowagi w życiu. Jestem szczęśliwa tak z głębi siebie i prawdziwa nawet wówczas, gdy nie zawsze jest kolorowo i przyjemnie na świecie. Wszystko dzięki temu, że jestem trzeźwa i uważna.
Historia mojego picia jest tak podobna do historii innych uzależnionych ludzi, że aż prozaiczna. Jednak ból, lęk i cierpienie, niemoc, nieszczęście, brak poczucia własnej wartości, życie w kłamstwie i zamrożeniu prozaiczne nie są. Są po prostu porażające.
Wiodłam pozornie normalne życie, w którym zawsze był alkohol. Nie do pomyślenia było, że można żyć również bez niego. Uważałam za normalne to, że tato pił (pracował w kulturze), że alkohol obecny był na imprezach rodzinnych (ale przecież w rodzinie nie było patologii?). Później sama „dorosłam” do tego, by pić z pozoru normalnie, „delikatnie”. Byłam przecież „grzeczną dziewczynką”. Parę razy zdarzyło mi się upić na imprezie (ale to też „normalne”, bo komu by się nie zdarzyło?), W okresie nauki szkolnej nie pamiętam zbytnich ekscesów. Później wyszłam za mąż za człowieka, który pił i brał narkotyki. Chore koło powolutku się zamykało. W tamtym okresie urodziłam mojego synka i byłam dla niego zawsze ostoją. Wtedy nawet nie pomyślałam, że w przyszłości sama stanę się kimś takim, od kogo uciekam.
Teraz wiem, dlaczego sama zaczęłam pić i co chciałam ukryć poprzez alkoholizm: pił mój ojciec; po latach odkryłam, że moja mama też jest alkoholiczką. To nie do pomyślenia, ale z pozoru kulturalny i „normalny” dom stał się zalążkiem drogi, na którą weszłam. Później odeszłam od męża alkoholika i życie toczyło się niby normalnie: dbałam o synka, pracowałam dużo i odpowiedzialnie, ale też zawsze w tym wszystkim opuszczałam siebie. Moje potrzeby były na samym końcu, bo przecież inaczej nie wypadało. W dodatku pracowałam w spółce rodzinnej wraz z mamą, więc gdy zaczęły się kłopoty w biznesie, normą stało się dla mnie relaksowanie z kieliszkiem w ręce. Piłam razem z mamą i nigdy przez myśl mi nie przeszło, że jest to dla mnie niebezpieczne. Później kolejny raz wyszłam za mąż – za człowieka, który narobił mnóstwo długów. Nie potrafił zdrowo funkcjonować. Znowu całą odpowiedzialność wzięłam na siebie, jednocześnie stale zapominając o swoich własnych potrzebach. Zaczęło dziać się źle. Piłam po to, żeby nie czuć bólu, strachu, odrzucenia, żeby uciekać od problemów, a w konsekwencji od życia. Piłam i cierpiałam coraz dotkliwiej. Najgorsze były wyrzuty sumienia, że robię krzywdę synowi i moim bliskim. Jeszcze wtedy nie patrzyłam na to od tej strony, że największą krzywdę wyrządzam sobie, siejąc spustoszenie we własnej duszy, psychice i organizmie. Nie umiałam poradzić sobie sama, nie mogłam przestać pić i robiłam to cyklicznie – z początku z większymi przerwami, potem ciągi zdarzały się raz na dwa tygodnie, a jeszcze później raz na tydzień. Teraz jednak odnoszę wrażenie jakbym przez całe pięć ostatnich, długich lat była opętana przez własny alkoholizm. Obiecywałam sobie, że jeszcze tylko dzisiaj, jeszcze tylko ostatni „mały koniaczek” i od jutra koniec. Tego „ostatniego razu” nigdy nie było, bo „mały koniaczek” poprawiałam jeszcze np. trzema w ciągu dnia, a na drugi dzień, aby zabić wyrzuty sumienia i wstyd, znowu robiłam to samo. Na trzeci również. Piłam ciągami trzydniowymi – o czym wówczas nie wiedziałam. Pozostałe dni wypełnione były wyrzutami sumienia i nadrabianiem złych czynów. Kiedy tylko nieco przytomniałam, od nowa zaczynałam pić (to takie przerażająco klasyczne w mojej chorobie, że niemal nudne, gdyby nie ból, którego nie zapomnę do końca życia).
Próbowałam wielu metod, by wydostać się z tego piekła. Walczyłam ze sobą i ze światem; przysięgałam sobie i najbliższym, że już nie będę pić; chodziłam na spotkania dla alkoholików. Ale było coraz gorzej. W końcu zdałam sobie sprawę, że nie pozostało mi nic innego, jak leczyć w zamkniętym ośrodku, przed którym dotąd broniłam się jak mogłam: ze strachu i ze wstydu, że jestem już na takim dnie. Poza tym, miałabym tak po prostu wyjechać – zostawić syna, pracę, dom?
W końcu podjęłam decyzję, że jadę – najważniejszą i najmądrzejszą decyzję mojego życia. Uświadomiłam sobie bowiem, że własne dziecko, dom i pracę jakimś sensie zostawiłam już parę lat temu, gdy zaczęłam destrukcyjnie pić. Przecież tak naprawdę mnie dla nich nie było. W ciele czterdziestolatki była za to przestraszona mała dziewczynka, która nie potrafi radzić sobie z emocjami i z życiem, która tkwi w chorym małżeństwie, w toksycznym związku z matką, czasami spuchnięta od alkoholu (ale za to zawsze z nienagannym makijażem i umytą głową). Ta dziewczynka znała jedynie lęk, przerażenie, wstyd i ból, ale najbardziej powalające były wyrzuty sumienia. Wstydziłam się siebie w zasadzie przed wszystkimi.
Trafiłam do ośrodka Radzimowice w Szklarskiej Porębie i ten moment stał się dla mnie zbawieniem. Wszystko, czego tam doświadczyłam, mam na zawsze głęboko w sercu. Czytałam o nim w internecie i przygotowywałam się do pobytu, ale gdy już się tam znalazłam, po raz pierwszy od lat poczułam bezpieczeństwo i wewnętrzny spokój. Stało się to bazą mojego trzeźwienia. Po raz pierwszy od lat poprosiłam o pomoc i zostałam wysłuchana, nie oceniana, ale dosłownie przyjęta z otwartymi rękoma – przez Piotra Barczaka i przez pozostałych terapeutów – ktoś mnie słuchał i starał się pomagać jak potrafił.
Poznanie Piotra Barczaka to najważniejsze wydarzenie mojego życia, które stało się dla mnie punktem zwrotnym – najjaśniejsze światło w długim tunelu-bagnie mojego dotychczasowego życia. Brałam co mogłam nie tylko od Piotra, ale i od każdego z terapeutów: od Wiesi, Sary i Dorotki, od Sławka, Wojtka, Janusza, Marka i Patryka. To właśnie dzięki nim zaczęłam składać się z kawałków w całość. Ludzie pracujący w ośrodku oraz moi przyjaciele z terapii, z którymi do tej pory „ciągniemy się za uszy” gdy serce zasnuwa mrok, dali mi wiarę w to, że można pięknie i prawdziwie żyć, że jestem dla siebie najważniejszą osobą i dbam mam prawo dbać o siebie i swój dobrostan.
Gdy trafiłam do Piotra Barczaka, mój obraz ciała był w kawałkach, a dusza tak mnie bolała, że nie chciałam dalej żyć. Wisiałam nad samą przepaścią życia. Miałam za nic wyznawane przez siebie wartości – były to konsekwencje mojego picia. Całe moje życie wydawało mi się tak mocno zaplątane, że myślałam już, że nie da się go rozplątać. Pamiętam, jak podzieliłam się tym z Piotrem, a on powiedział, że wszystko się da, że mi pomoże i że mam mu uwierzyć. Uwierzyłam. Jak nigdy dotąd nikomu. I tak, dzięki niemu, uczyłam się oddzielać alkoholizm od chorych zależności. Był to pierwszy krok do wzięcia życia w swoje ręce i do zaprzestania wiecznej ucieczki.
Piotr odszedł od nas, ale to, co mi dał, jest nadal w moim sercu. Zostawił we mnie kawałek siebie, a to ogromna moc, przeogromna wartość. Dał mi nowe, piękne życie. To, czemu dał początek, nadal robię, pracując nad sobą,
Teraz jestem trzeźwą alkoholiczką, a moje trzeźwienie jest dla mnie priorytetem – bez względu na to, co przynosi mi życie. Chorobę alkoholową noszę w sobie jak uśpiony wirus. Dbam o to, żeby spał jak najmocniej i najstabilniej. Dzięki niej przewartościowałam swój świat i dopiero teraz wiem, na co zwracać uwagę, a co zostawiać. Potrafię odróżniać to, co chore od tego, co zdrowe. Dzięki pracy z Piotrem i jego zespołem zrozumiałam i poukładałam swoje życie. Odważyłam się zmierzyć ze swoją chorobą i z własnym dzieciństwem. Teraz wiem, że pod bólem zawsze ukryta jest miłość.
Wszystko, czego doświadczyłam w Ośrodku Radzimowice w Szklarskiej Porębie, dało mi niebywałą siłę. Przekroczyłam w swoim życiu próg cierpienia, a to, co było moją raną, daje mi teraz siłę i wiarę. Cóż lepszego mogłam w życiu otrzymać? Gdyby nie mój alkoholizm, gdyby nie terapia w Szklarskiej i nieustanna praca nad sobą, moje życie nigdy by się nie zmieniło. Te lata, które upłynęły od ukończenia terapii do dnia dzisiejszego, są moją ciężką i żmudną pracą, wykonywaną małymi kroczkami, ale niezbędną. Od czasu do czasu oglądam się za siebie i czuję efekty tej pracy. Czuję w sobie siłę, energię i słońce. I nawet wówczas, gdy to moje słonko chowa się za chmury życia, mam pewność, że tam jest – a to jest ważne. Co może być ważniejsze?
Zyskałam coś jeszcze w swoim życiu: poznałam ludzi „z tej samej bajki” co ja, z którymi w ciężkich chwilach możemy ciągnąć się do góry, z którymi spotykamy się i cieszymy prawdziwym i pięknym życiem. Razem tworzymy stowarzyszenie przyjaciół ośrodka i pomagamy innym odnajdować się w życiu. To, co kiedyś było naszym cierpieniem i naszą zgubą, teraz jest naszą siłą. Swoją postawą pokazujemy, że można pięknie, zdrowo żyć i powolutku, maleńkimi kroczkami dojść tam, gdzie chce się znaleźć.
Co zyskałam trzeźwiejąc:
– uzyskałam pomoc, o jakiej nawet nie śniłam marzyć;
– odzyskałam siebie w takiej pełni, o jakiej nie miałam pojęcia;
– przekroczyłam własny punkt cierpienia, za którym jest spokój, bezpieczeństwo, siła i słońce w duszy,
– nauczyłam się w zdrowy sposób radzić sobie z tym, co przynosi życie, a także z moimi emocjami;
– wiem, gdzie są moje granice i o nie dbam – dzięki temu zakończyłam toksyczny związek z mężczyzną oraz wyznaczyłam zdrowe granice mojej matce;
– cieszy mnie wszystko, czym się otaczam, coraz lepiej potrafię żyć, normalnie i pięknie.